W poszukiwaniu dzikiej plaży
Każdy nasz poranek wyglada podobnie. Budzimy się przed 7:00 i chwilkę leżakujemy. Potem ja zgrywaj zdjęcia i filmy z dnia poprzedniego, piszę co się wydarzyło, a Aleksandra bierze prysznic i załatwia swoje babskie sprawy. Następnie jemy śniadanie. Dziś wyjątkowo w hotelu. Porcje były duże i całkiem smaczne. No ale oczywiście droższe dwukrotnie od garkuchni. Śniadania są w cenie ok 240 peso. Po śniadaniu wskakujemy do basenu trochę się poruszać. Schłodzeni, pakujemy tobołki i przygotowujemy się do wyjazdu.
Dziś w planie mamy wypad skuterkowy. Pomysł jest taki, aby pojechać lokalną drogą wzdłuż wybrzeża i dojechać nią do wsi Marcilla - wg mapy satelitarnej powinna być tam ładna plaża, a następnie wrócić okrężną drogą, środkiem wyspy. Na Google droga powrotna jest zaznaczona na żółto, więc powinna być betonowa.
Spakowani idziemy w miasto wypożyczyć motorki. Już kilka dni wcześniej wypatrzyliśmy wypożyczalnię.
Dochodzimy do niej i po podpisaniu umowy oraz opłaceniu 1200 peso możemy jechać. Tym razem baki są puste i takie możemy oddać. Pan nam proponuje zakup paliwa bezpośrednio u niego po 60 peso/l, czyli taniej niż na stacji. Decydujemy się na 2 litry do każdego motorku. Okazuje się, że właściciel zna jedno słowo po polsku. Na odchodne mówi do nas dziękuję, czym nas bardzo rozbawił.
Wsiadamy na pojazdy i jedziemy przez miasto w kierunku portu. Chcemy zamienić nasze zdjęcie wpłaty na bilety. Odnajdujemy niepozornie wyglądające biuro sprzedaży biletów na prom. Okazuje się, że system działa i po chwili jesteśmy posiadaczami biletów powrotnych do El Nido.
Wyruszamy dalej. Mijamy port w którym przy kei stoi wycieczkowiec. Nie zauważyliśmy jednak wzrostu ilości turystów w mieście. Może jest pusty, albo jeszcze nie wysiedli. Jadąc wśród biednych zabudowań skręcamy w boczną uliczkę prowadzącą nad samą wodę. Na nabrzeżu leży ogromna ilość bambusowych suszarek na których wylegują się szprotki. To jedna wielka lokalna suszarnia ryb. Miejscowi rybacy przygotowują swój towar do sprzedaży. Przyglądamy się przez chwilę ich pracy i jedziemy dalej. Wyjeżdżamy z miasta i od razu wjeżdżamy na szuter. Droga jest bardzo kamienista i pylista. Po drodze, w cieniu drzew mijamy ukryte skromne domki mieszkańców. Po wydeptanych, przydomowych klepiskach chodzą kury i wylegują się chude psy. W każdym takim skupisku domostw zawsze odnajdujemy betonowe boisko do kosza. Nawet w mocno ukrytych w dżungli miejscowościach. Powoli teren robi się nie zamieszkały i lekko pagórkowaty. Kamienista droga z wyżłobionymi przez ulewy nierównościami nie jest łatwa do pokonania. Jedziemy bardzo powoli, zatrzymują się co jakiś czas, żeby podziwiać roztaczające się wokoło widoki. Widać morze i okoliczne wyspy. Czasem trafiamy na wyróżniające się wielkością ogromne drzewa, czasem jedziemy przez las bambusowy. Droga jest wąska i nie ma tu prawie ruchu. Co jakiś czas minie nas lokales na motorku lub przejedzie sunąc powoli po nierównościach autobus wypełniony po brzegi towarem i ludźmi siedzącymi nawet na dachu. Zjeżdżamy wtedy z drogi, aby go przepuścić. Podróżujący mijając nas machają i pozdrawiają z uśmiechem.
Pamiętacie jak dostaliśmy zieloną bambusową słomkę do picia jadąc na plażę Napcan Beach na Palawanie? Szukaliśmy ich w sklepach, żeby zakupić je, jako prezenty dla naszych przyjaciół. Niestety dotychczas udało nam się znaleźć tylko białe. A tu teraz jadąc przez las bambusowy widzimy tysiące zielonych słomek. Niestety ni jak się do nich dobrać, bo przy próbie ułamania, pękają wzdłużnie. A mój wszystkopotrafiący scyzoryk wyleguje się w plecaku na lotnisku. Życie nas jednak czasem rozpieszcza. Tym razem postawiło na naszej drodze Pana z własnym „scyzorykiem”. Stał przy drodze i wycinał bambusy. Żarówki zaświeciły się natychmiast. Jest Pan, jest nóż, jest bambus. Ciśniemy po hamulcach i gdy opadł kurz, idziemy się przywitać. Okazuje się, że pan słabo mówi po angielsku. Trochę na migi dopytujemy się co robi. Okazuje się, że mieszka w pobliskiej miejscowości i wycina bambusowe tyczki, aby je wykorzystać do budowy płotu wokoło swojego domu. Prosimy go wycięcie kilku cienkich łodyg. Zgadza się i swoją ostrą, jak brzytwa maczetą wycina nam 20 słomek. Mamy prezenty :). Dziękujemy za pomoc. Wspieramy pana datkiem, z którego bardzo się ucieszył. Tu nie żyje się łatwo.
Wyruszamy w dalszą podróż. Wytrzęsieni, trochę zmaltretowani przez trudną drogę, bo czasem trzeba było się wspinać, a czasem bardzo ostrożnie zjeżdżać ze stromizn docieramy na miejsce.
Przed plażą odnajdujemy mały parking na którym stoi kilka skuterów i drewniany domek. Leży też gromadka kokosów. Parkujemy nasze furki w cieniu palmy. Podchodzi do nas młody chłopak z zeszytem i prosi abyśmy się wpisali. Notuje imię, nazwisko i hotel z którego przyjechaliśmy. Okazuje się, że teren i plaża jest prywatna i jeśli chcemy skorzystać, byłoby miło gdybyśmy dali jakiś datek. Na pytanie ile? chłopak odpowiada, że zwyczajowo 20 peso wystarczy. Płacimy i prosimy dodatkowo o sok z kokosa. Za 100 peso chłopak szybkim ruchem maczety otwiera nam kokosy. Z przyjemnością gasimy pragnienie chłodnym słodkawym sokiem. Dziękujemy mu i idziemy zobaczyć jak wygląda plaża. Piaszczysty brzeg porastają palmy kokosowe, a na jednej z nich wisi 3 metrowa pluszowa ośmiornica.
Biała piaszczysta plaża ciągnie się co najmniej kilometr. Na brzegu leżą łodzie rybackie na których suszą się sieci. Znowu zapala nam się żarówka. Może tu spełnimy nasze kolejne marzenie czyli popływamy sami lokalną łodzią. Wracamy do chłopaków od kokosów i pytamy czy możemy popływać jakąś łódką. Trochę ich nasze pytanie zdziwiło, ale poświergotali trochę między sobą i wyrażają zgodę. Prowadzą nas do małej niebieskiej dwuosobowej łódki, na której suszy się sieć. Pomagam im ją zdjąć i już po chwili taszczymy ważącą ok 40 kg drewniana łódź na wodę. Cieszymy się jak gwizdki. Dostajemy wiosła i wskakujemy na łódkę. Najpierw ja sam, potem sama Aleksandra. Łódka mimo, że wąska jest niesamowicie stabilna. Oczywiście dzięki bambusowym stabilizatorom. Jest też bardzo szybka. Brak jej jednak zwinności. Zakręca bardzo dużym łukiem. Pływamy razem i osobno, robimy zdjęcia i filmy. Cieszymy się jak dzieci nową zabawką. Chłopaki przyglądają się nam uważnie z brzegu. Początkowo chyba nie wierzyli, że będziemy potrafili pływać, potem jak zobaczyli jak nam idzie trochę się uspokoili.
Oddajemy łódź i oczywiście wyrażamy finansowo swoją wdzięczność.
W oddali widzimy ładne miejsce - rosnącą w morzu kępkę drzew. Tam też woda ma jasny lazurowy kolor. To jedyne miejsce gdzie na plaży widać kąpiących się. Spacerkiem dochodzimy do tego miejsca, rzucamy rzeczy w cień pod drzewem i idziemy się kąpać. Woda jest gorąca. Po prostu gorąca. A przyczyną jest totalny brak fal i bardzo płytki teren. Natomiast lazur wynika z piaszczystego dna. Żeby się wykąpać, trzeba by pójść z 500 m, więc taplamy się przy brzegu w płytkiej wodzie i robimy zdjęcia. Otacza nas piękna przyroda. Cieszymy oczy. powoli zbliża się czas powrotu. Mimo, że czeka nas dłuższa trasa powinno pójść szybciej. Liczymy na betonową ładną trasę.
Trasa była bardzo ładna. Jechaliśmy przez wioski, dżunglę, góry. Natomiast sama droga okazała się porażką googla. Kamieni i szutru było co niemiara. Beton pojawiał się tylko w wioskach. Trudy podróży rekompensowały nam piękne widoki.
Na jednym z mostów Aleksandra zaczęła hamować i pokazuje mi coś w rzece. Najpierw widzę stojącego przy wodzie bawoła, który gapi się na mnie. Potem widzę drugiego, całkowicie zanurzonego w wodzie. Zapewne chłodzi się, bo z wody wystaje mu tylko łeb. Podchodzimy bliżej, żeby zrobić zdjęcia. Niezbyt przejęty dalej zażywa kąpieli.
Wsiadamy i jedziemy dalej wytrząsać tyłki na nierównej drodze. Co jakiś czas, czasem nawet w środku dżungli widzimy wybetonowany plac z koszami. Do koszykówki oczywiście. Przy niektórych domostwach kosze są robione własnoręcznie z drewna i wieszane na drzewie. Bezapelacyjnie Filipińczycy lubią ten sport.
W końcu pojawia się normalna droga. Sporej szerokości, w dobrym, stanie wije się w górę i w dół. Jedziemy przez pasmo górskie, które położone w środku wyspy, oddziela jedno wybrzeże od drugiego. Jedziemy przez niezamieszkany teren. Piękne widoki i samotność, a do tego piękna równa droga sprawiają nam dużo radości. Po kilkudziesięciu kilometrach ruch robi się większy. Wzdłuż drogi zaczynają się też pojawiać zabudowania. Cieszy nas ten widok. Zbliża się 17-ta i głód nam porządnie doskwiera. A zabudowania, to jednoznaczny sygnał, że będzie garkuchnia. I jest. Stajemy natychmiast i u przesympatycznej pani zamawiamy dwie porcje jedzenia. Jemy ze smakiem rozmawiając z właścicielką. Okazuje się, że jej mąż jest francuzem i wspólnie prowadzą swój biznes. Najedzeni ruszamy w dalszą drogę.
Nie ujechaliśmy zbyt daleko i już stoimy. Tym razem naszą uwagę przykuł przedziwny pojazd. Wyglądał jak karawan - przyczepka. I to chyba był karawan, bo na drugim planie, zaraz za nim stał zwykły Van zapakowany dziwnymi sprzętami na których leżała biała trumna. Jak zwykle robimy zdjęcia i jedziemy dalej.
Gdy dojeżdżamy do hotelu jest już ciemno. Koniecznie musimy się wykąpać, żeby zmyć z siebie tony podróżnego kurzu. Odświeżeni idziemy oddać skuterki. Po drodze wykupujemy na jutro wycieczkę łodzią, o nazwie tajemniczo brzmiącej nazwie Super Ultimate Tour. Kolejny punkt wieczornej wycieczki do miasta, to Spa dla nóżek Aleksandry. Okazało się, że w wybranym przez Olę punkcie, są także masaże, więc ja na czas pielęgnacji pedicure-owej, oddałem się w ręce małej filipińskiej sadystki. Bolało. A miało być delikatnie.
Dbając o ciało, nie można zapomnieć o jedzeniu. Tym razem wybieramy restaurację tajlandzką. Chcemy zjeść coś dobrego. Niestety okazało się, że kuchnia tajlandzka na Filipinach jest... dalej nieco filipińska. Nie za bardzo nam smakowało. Coś było z naszymi daniami nie tak. Słono zapłaciliśmy, ale efektu wow nie było.
Wracamy więc do hotelu nie do końca usatysfakcjonowani. Robimy na pocieszenie pyszne drinki i idziemy spać. Jutro dzień wody.
Zwiedzamy skuterami wyspę Busuanga. Staramy się odnaleźć wypatrzoną na mapach Google plażę w Marcilla.